„Mamy Niepodległą!” głoszą dziś wszystkie grafiki wrzucone przez znajomych i znajomych znajomych na fejsbuku. A ja właśnie tę Niepodległą tracę. Wracam do domu, a całe mieszkanie zastawione kartonami. W środku leżą równo poukładane książki i płyty winylowe, obok pudełko z choinką i wszystkimi ozdobami świątecznymi, a także kilka kartonów ze sprzętem kuchennym. Te rzeczy już są przygotowane do wywiezienia. A wkrótce kolejne rzeczy, które zostają w kraju, ale już nie ze mną. Mi zostaną tylko dwie duże walizki i bilet w jedną stronę. I powoli dociera do mnie, że to wszystko dzieje się naprawdę…
Kiedy prawie rok temu akceptowałam ofertę pracy w Stanach Zjednoczonych, powodzenie całej akcji zależało w zasadzie od szczęścia – wiza, o którą się ubiegałam nie jest takim łatwym do zdobycia dokumentem. Ale udało się! I choć sama początkowo nie byłam przekonana do decyzji, to jednak mocno ucieszyłam się, że wizę mi przyznano. W końcu nie każdy ma taką szansą od losu, prawda? Kolejne miesiące mijały, a ja żyłam w świecie, w którym wyjazd „był w planach”, jednak wydawał się być rzeczą tak nierealną, że aż nie potrafiłam za wiele o nim myśleć…
Nie tak łatwo wszystko rzucić
Podświadomie staram się odkładać niektóre rzeczy na później…
Pierwszym kluczowym momentem, kiedy dotarło do mnie, że „to się dzieje naprawdę” było rezerwowanie biletu. Nigdy jeszcze nie wybierałam opcji „bilet w jedną stronę”. Trochę dziwnie wygląda potwierdzenie rezerwacji bez uwzględnionego powrotu…
Wtedy też, zarówno ja jak i moi bliscy, zaczęliśmy odliczanie kolejnych dni do wyjazdu.
A przeprowadzka do innego kraju, to nie taka prosta sprawa. Podeszłam do tego zadaniowo i staram się po kolei skreślać kolejne punkty z listy rzeczy do zrobienia. A jest tego wcale nie mało. Zaczynając od banków, czy wszelkich urzędów, gdzie bez odpowiedniego pełnomocnictwa nikt w moim imieniu niczego nie załatwi; przez dodatkowe zakupy; aż po wyprowadzkę z dotychczasowego mieszkania. Dzięki temu mój kalendarz był zapełniony wieloma zadaniami i nie było zbyt dużo czasu na smutki. Podświadomie staram się odkładać niektóre rzeczy na później… Ale rodzina nie daje mi zapomnieć o wszystkich obowiązkach, pilnując, żebym na pewno nie zostawiła wszystkiego na ostatnią chwilę. Ale hej! Na studiach, przed sesją egzaminacyjną, nikt mnie nie pilnował, a jednak zawsze dawałam radę (nawet jeśli trzeba było zarwać trzy noce z rzędu…).
Sytuacja sprawia wrażenie tym bardziej beznadziejnej, ponieważ wyjeżdżam zupełnie sama. I choć zdarzyło mi się już podróżować samotnie, a nawet uznać to za fajne doświadczenie, to jednak powoli zaczyna ogarniać mnie niepokój…
Czy na pewno sobie poradzę?
Nowy Jork liczy ponad 8 milionów mieszkańców – to więcej niż 4 Warszawy!
To główna wątpliwość jaka nocami przychodzi mi do głowy. Dlaczego tylko nocami? Bo w ciągu dnia skutecznie udaje mi się ją odepchnąć! Noc jednak od zawsze stanowi dla mnie taki refleksyjny czas, kiedy to zastanawiam się nad sensem istnienia, zadaję sobie Wielkie pytanie o życie, wszechświat i całą resztę. Teraz przede wszystkim rozmyślam nad tym, czy „Cieplik sam w Nowym Jorku” faktycznie będzie sam? Przecież miasto liczy ponad 8 milionów mieszkańców*! To więcej nawet niż 4 Warszawy razem wzięte!
Strach przed samotnością jednak pozostaje. A raczej strach, że będę na tyle nieśmiała i zestresowana, że zanim poznam ciekawych ludzi i nawiążę nowe znajomości, to samotność zeżre mnie od środka. Boję się też utraty kontaktu z ludźmi, którzy zostają tutaj. Z rodziną i bliskimi. Z przyjaciółmi, znajomymi. Z ludźmi, z którymi relacje budowałam przez kilka ostatnich lat. Martwię się, że różnica czasu i odległość niszczą relacje, a przeżycia, których każdy doświadczy w czasie mojej nieobecności, poróżnią mnie i te wszystkie osoby na tyle, że trudno będzie powrócić.
Bilet w jedną stronę to wielka sprawa. Do tej pory w żartach, jeszcze jako uczniowie gimnazjum czy liceum, zastanawialiśmy się, którego nauczyciela wysłać na takie bezpowrotne wakacje. Takie, żeby miał bilet w jedną stronę i nie miał jak wrócić. Taki nauczyciel, który się na nas wkurzał, albo w jakiś inny sposób akurat klasie nie pasował. I teraz to ja staję się tym wygnańcem, na którego powrót być może nikt nie będzie czekał.
Nie wiem, czy dam radę kogokolwiek przytulić na lotnisku na pożegnanie. Ciężko byłoby potem puścić i powiedzieć „do zobaczenia”. W końcu nie wiadomo, kiedy kolejny raz się zobaczymy. Czy odwracać się i machać stojąc w kolejce do odprawy? Czy też lepiej sucho uścisnąć dłonie i bez patrzenia za siebie podążyć prosto przed siebie, do nowego życia, stare zostawiając za plecami?
11 komentarzy
Powodzenia! 🙂
Mam nadzieję, że pójdzie gładko 😉
Nie ma innej opcji:)
w perspektywie masz życie i pracę w NYC i jeszcze masz takie dylematy? ja bym chyba tylko odliczał czas do startu. pozdrów neistata 😉
Też myślałam, że będę skakać z ekscytacji.. Ale jak widać, różne rzeczy przychodzą do głowy i nie zawsze są to same pozytywne sprawy…
Dzięki!
miałem przyjemność pracować niespełna miesiąc na Manhattanie i poznałem ludzi z połowy świata – o ciekawych znajomych tudzież brak tematów do rozmowy akurat tam bym się nie obawiał. może być problem w drugą stronę – że nie zostanie ci czasu dla ciebie 🙂
Daj znac tez mieszkamy w Ny:)